środa, 12 lutego 2014

007.

Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.


 Niewiele ostatnio żyję, a już nie na pewno tak jak powinnam. Może powinnam to złe słowo, raczej chodzi mi o to, że mam możliwość życia inaczej, lepiej, intensywniej, ale na siłę nie chcę z niej skorzystać. Cóż za paradoks. Chciałabym, żeby coś się działo, jednocześnie unikam wszystkiego, co wykracza poza podstawowe funkcje życiowe. Jak to możliwe, że jestem zmęczona po dzisiejszym dniu? Nawet nie wystawiłam nosa poza dom.
 Najbardziej ambitną rzeczą, którą udało mi się dzisiaj zrobić było obejrzenie filmu. A właściwie dwóch, "Coraline" i "Her". Właściwie, jestem po czterech godzinach egzystencjonalnych refleksji, także dzień nie jest do końca stracony jednak i tak żałuję. Mogłam jakoś lepiej wykorzystać ten dzień, odkryć lek na raka albo napisać kilka książek, a zamiast tego siedziałam i leczyłam kaca.
 Jest coś o czym dzisiaj myślałam, mianowicie o przelotności ludzkich uczuć. Człowiek czasami myśli, że kocha i zatraca się w tym tak bardzo, że kiedy miłość znika, umiera właściwie on sam. Też ostatnio trochę umarłam i jest mi dziwnie. Myślę, że potrzebuję po prostu trochę czasu. Nie pogardziłabym jakimś czasem ekstra, takim na uporządkowanie sobie wszystkiego w głowie i w sercu. Świadomość, że za chwile muszę wracać do szkoły dobija mnie. Godziny są puste, takie jakie mają być, ale w głowie cały czas słyszę głosik, informujący mnie o obowiązkach, na które zupełnie nie mam ochoty. Muszę odpocząć, a ciążące nade mną sprawy skutecznie mi to uniemożliwiają. Jedyne, o co proszę to czas. Dajcie mi rok, a wrócę żywa.
  Pobożne życzenie.Warto marzyć, ale trzeba być też realistą. Życie nie zatrzymuje się nigdy. Będzie pędziło jak karuzela, a kiedy wysiądziesz, już nigdy nie możesz wrócić. Chciałabym żeby czas się zatrzymał, tak tylko dla mnie. Ostatnie lata mnie wykończyły.
 Przepraszam, że tak piszę, nie jestem smutna i w gruncie rzeczy psychicznie czuję się dużo lepiej niż dotychczas. Wiele rzeczy ostatnio się zmieniło, odpuściłam sobie uczucie, za które dałabym sobie wyrwać paznokcie, ale nie odczułam ulgi. Mam w głowie jeden wielki burdel, większy niż zwykle. Jestem zmęczona, jestem po prostu cholernie zmęczona psychicznie, co przekłada się na zmęczenie fizyczne i wszystko inne. Nie mam siły pozbierać się do kupy, a tak bardzo bym chciała. Nie mam pojęcia jak to zrobić, jak w ogóle zabrać się za robienie porządku w życiu.
 Nie mam już siły na stukanie w klawiaturę. Idę do łóżka. Może rano będzie lepiej.

piątek, 7 lutego 2014

006.

Bądź jak ptak, który, gdy siada na gałęzi zbyt kruchej, czu­je, jak spa­da, lecz śpiewa da­lej, bo wie, że ma skrzydła.

 Dzisiaj nie byłam smutna. Brak smutku bierze się u mnie stąd, że nie muszę stresować się szkołą, wstaję o której chcę, robię co chcę, wszyscy mają mnie w dupie, nie muszę myć włosów i właściwie to mogę cały dzień zajmować się sobą i tylko sobą. Kocham takie dni. I pomyśleć, że czeka mnie jeszcze rok i trochę pierdolenia się w pierdolonym liceum. Kiedy je skończę (o ile je skończę, pała z matmy przyp. Luna) będę pewnie uzależniona od papierosów, alkoholu, narkotyków i przygodnego seksu, o ile już nie jestem. Właśnie to i tylko to robi ze mnie to miejsce. Odkąd poszłam do liceum ani trochę nie zmądrzałam, co więcej, pewnie IQ spadło mi o kilkadziesiąt punktów, zważając na poziom moich rówieśników.
 No i dobrze, nienawidzić to sobie mogę, a chodzić jak chodziłam, tak będę bo wywalą mnie z domu i ze społeczeństwa (matura). Kiedy o tym myślę, właśnie w tej chwili, w butelce stojącej na moim biurku faluje woda, tak mi bije serce. Całe moje nerwy idą na miejsce, w którym poza małym pamiątkowym zdjęciem nie zostanie po mnie nic. Mam nadzieję, że kiedy już się zabiję, ktoś napisze na murze tego przeklętego budynku, że zabiła mnie ta szkoła.
 Nienawidzę szkoły, nienawidzę jej z całego serca, ponieważ nie mam przez nią czasu na NAUKĘ. Spędzam tam 8 godzin dziennie, nudząc się jak mops, zapełniając myśli minutami do dzwonka i właściwie tylko tym. Gdybyśmy jeszcze robili coś sensownego, na przykład UCZYLI SIĘ, ale nie, nauka to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić, bo będziemy zbyt mądrzy, otworzą nam się oczy i trudno będzie nami rządzić.
 O to ostatnie chyba nie ma się co na zapas martwić, ponieważ dzisiaj rozmowa z przyszłością narodu przekonała mnie, że świat zmierza ku upadkowi. Mój ośmioletni brat na pytanie o swoje zainteresowania, odpowiedział "komputer", przez co do teraz trzęsą mi się ręce i nie mogę normalnie oddychać. Jak to możliwe, że mając TAKĄ siostrę..
 Whatever. Boże, jeśli istniejesz, spraw, żeby inne dzieci nie były takie jak on, bo zamiast cywilizacją będę w przyszłości rządziła bandą kotletów (kiedy już zostanę prezydentem świata).
 Wracając do tematu nauki, kocham naukę całym sercem i całą duszą, tak mocno jak tylko mogę. Ale nie bądźmy naiwni, nie łączmy nauki ze szkołą, bo tak się nie da (chyba że mówimy o nauce bycia biedakiem intelektualnym; tutaj akurat szkoła spisuje się w 100%).  Ja nie wiem, ja nie wiem, co się z tym światem porobiło, że dzieci nie chcą być mądre, za moich czasów się chciało(zanim poszło się do szkoły).
 Tak na przykład wczoraj dla rekreacji przeczytałam sobie jakiś stary podręcznik, z lat dziewięćdziesiątych, ot tak dla zabicia czasu, dowiedziałam się wielu rzeczy, bardzo ciekawych, czuję się bogatsza o nową wiedzę, ale w szkole i tak uznają że jestem głupia jak, bo mam pałę z matmy. Tak, będę się nią przejmować i przejmuję, bo bez matmy nie ma zdania do maturalnej, bez maturalnej nie ma matury, bez matury nie ma studiów, a bez studiów nie ma przejęcia władzy nad światem). Nie wiem co mam zrobić z tą matmą, próbowałam już siedzieć i płakać, ale nie za dużo to dało.
 W kwestii proszenia o pomoc, to nie mam w klasie ludzi nastawionych do mnie życzliwie. To znaczy wszyscy są, ale pewnie przestaliby, gdybym ich o coś poprosiła. Trochę honoru mi jeszcze zostało(może to pycha, pewnie pycha). Mam tylko jedną osobę na świecie, którą byłabym w stanie o coś poprosić. Właściwie, to spotkało mnie przeogromne szczęście, że ją spotkałam i gdybym ją straciła, zabiłabym się. Mój mały jedyny sens egzystencji, moja iskierka nadziei i polotu w świecie pełnym debili. Taki tęczowy jednorożec na tle siwych kucy.
 Nie męczy mnie już miłość. Jakoś tak, po trzech latach mi przeszło. Zdarza się nawet najlepszym i najsilniejszym. Tak kurczowo trzymałam się tego uczucia, że zapomniałam nawet kogo kocham. Liczyła się sama miłość. Tak pięknie jest kochać. Wyobraźcie sobie moją minę, kiedy okazało się, że ja kocham moją miłość, a nie osobę. Bo spotkałam ją kilka dni temu i wiecie, nie czułam nic. Nie czułam tego co powinnam czuć w takiej sytuacji. Ten ogień, w którym się zakochałam zgasł już dawno, zgasł, a ja to widziałam, ale nie chciałam nawet dopuścić do siebie myśli, że tam już nikt nie mieszka.
 Miłość. Myślałam, że kocham. Jakże się myliłam. Tak to jest, że w tym wieku ludzie popełniają błędy. Może przynajmniej czegoś się nauczę. A może nie. Może będzie jak zwykle, zacznie się grzecznie, pomyślę o kimś raz, drugi, pięćsetny i w końcu uzależnię się od tego myślenia, myślenie- myślenie będzie mi dawało radość, a każdy kontakt ekstazę jak stąd do nieba. A ja głupia wmówię sobie że to miłość.
 Już nawet nie smucę się, kiedy pomyślę sobie, że nigdy nie spotkam prawdziwiej miłości. Wcześniej pragnęłam kochać, a teraz jest mi to w zasadzie obojętne. Miłość to bajki dla dzieci, a ja jestem dorosła i wypada mi zacząć zachowywać się jak przystało. W tej jednej kwestii. Tylko tej jednej, bo na resztę nie starczy mi już siły.

czwartek, 6 lutego 2014

005.

Przeciętności nigdy nie były dla niej – nudziły ją. Chciała szczytu podniecenia. Jak była szczęśliwa, to nie była po prostu szczęśliwa: była ekstatyczna. A kiedy była smutna, była smutniejsza niż ktokolwiek.

 Mam sobie, gdzieś głęboko w sercu, zapewne między lewą i prawą komorą taki mały domek w którym mieszka kilka osób i kilka idei. Pewnie jest im tam smutno, bo w sercu poza krwią powinno być też trochę miłości, czy tam coś podobnego, a u mnie wieje chłodem i smutkiem. I trochę dumą.
 Smutek to w moim wypadku swoista nostalgia, tęsknota za miejscem które utraciłam, czasami tak silna, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko siedzieć z wzrokiem wbitym w ścianę i nienawidzić wszystkiego.
 Biedne wszystko. Bez moich złych myśli i kąśliwych uwag, na pewno byłoby lepsze.
 Myślę czasem jakby to było uświadomić niektórych jakimi to są biedakami intelektualnymi. Ciekawe co by wtedy poczuli, ciekawe czy zapłakaliby słysząc słowa raniące niczym małe nożyki wbijające się w serce z gracją, ponieważ ból rodzi piękno, a może piękno rodzi ból. Cokolwiek powstaje z czego, trzeba przyznać że piękno i ból są ze sobą związane, jak dwa końce połączone są sznurkiem. Cóż. Raczej nie zwykłam ranić ludzi mocno, bo to ponad ich siły. Idealna raczej nie zwykłam być, także chcąc nie chcąc na drodze mojego życia porzucałam nożami w parę osób, ale nie robiłam tego specjalnie. Mnie natomiast raniono specjalnie, może nie do końca świadomie, ale specjalnie- na pewno. Mając na uwadze fakt, że w pierwszej gimnazjum wszyscy przerabialiśmy Małego Księcia, więc, teoretycznie, wszyscy powinniśmy wiedzieć, że
JESTEŚMY ODPOWIEDZIALNI, ZA TO CO kurwa OSWOILIŚMY,
a niektórzy jak widać nie wiedzą, a może wiedzą, tylko dla własnej wygody wolą o tym zapomnieć, bo tak łatwiej się żyje, a i na sercu trochę weselej.
 Dawno nie pisałam, a szkoda. Powinnam pisać częściej o tym jaka jestem rozstrojona emocjonalnie i bliska wbicia sobie nożyczek w gardło. Może wtedy któraś z ZAUFANYCH kurwa OSÓB raczyłaby zainteresować się moim marnym losem i przygarnęłaby mnie do siebie.
 Warunki w jakich mieszkam i ludzie z którymi mieszkam zesłane zostały na świat po to, by zmusić mnie do samobójstwa zanim jeszcze wydam pierwszą książkę (bo jeszcze ludzie wezmą ją sobie do serca i świat stanie się utopią). Jedyne co mam to komputer. Komputer i książki. Bez nich byłabym jak moja rodzina, a o tym nawet boję się myśleć. Jestem niewdzięcznym bachorem.
 Na co dzień spotykam ludzi, których rodzice są lekarzami, czy innymi ważnymi osobami, chodzących na korepetycje, mających w domu takie cuda jak krajalnice do chleba i blendery. Też chciałabym mieć w domu blender, żeby robić zielone koktajle i mieć zdrową cerę. Kiedyś w akcie desperacji zjem na surowo szpinak, pietruszkę i banana, zagryzę je lodem (zaraz, czym? chyba śniegiem z podwórka) i potem poskaczę trochę, żeby wszystko ładnie się wymieszało. Tak zrobię.
 Nie ważne, dość tych frustracji bo pęknie mi żyłka.
 Nie oceniajcie mnie zbyt surowo. Robię różne złe rzeczy, ale to nie dlatego, że czerpię satysfakcję z ranienia innych czy też jestem samolubna egoistką dbającą tylko o własną dupę. Czasem lubię powyobrażać sobie, że ktoś mnie kocha i że jestem ważna i piękna, nie ma w tym żadnej głębszej filozofii, po prostu jak każdy mam coś takiego jak potrzebę bliskości. Realizuję ją sobie, raz z lepszym raz z gorszym skutkiem, przy okazji tracąc przyjaciół i stając się pierdoloną suką.
 Nikt nie zrobi mi analizy, bo pewnie każdy psycholog, który próbowałby się za to zabrać, kończyłby na kozetce u któregoś ze swoich kolegów po fachu.
 Boże, nie wierzę, że znowu płaczę. Jestem taka słaba. Jedyne co umiem robić to płakać i ciąć się. Przedwczoraj udało mi się nawet pociąć plastikowym nożem. A mówili że się nie da. Wszystko się da, jeśli się tego bardzo chcę, a ja chce zawsze bardzo mocno i zawsze to dostaję.