poniedziałek, 5 maja 2014

Nie jestem Luną, jestem Anastazją Vandie.
Wracam na starego bloga, bo..
Bo tak. Bo nie mogę się przyzwyczaić, z resztą, ja i Anastazja, tyle lat razem.
Przeniosę posty z tego bloga na tamten, żeby mieć całą siebie w jednym miejscu. Opowiem Wam co u mnie już na drugim blogu. Zapraszam serdecznie: anastazjavandie.blogspot.com

piątek, 11 kwietnia 2014

012.

Nie chciałbym teraz odpowiadać na pytanie, jak to jest, mieć osiemnaście lat, chociaż za dziesięć lat pewnie powiem Ci, że byłem wtedy nieśmiertelny. Gdy jesteś dopiero co pełnoletni, przebiegasz przez ulicę na czerwonym, bo jesteś pewien, że to nadjeżdżający samochód rozbije się o Ciebie, że chodnik z perspektywy siódmego piętra jest gumowy, że każdy wypity alkohol w Twoim organizmie zamienia się w wodę, że możesz przyjąć więcej związków chemicznych niż szklarnia, bo Twój mózg jest kuloodporny i nieprzerwanie stabilny. Nic nas nie rozkruszy. Mamy po osiemnaście lat i moglibyśmy jeść szkło bez kaleczenia ust, pić kwas, wyskakiwać z okna tylko po to, aby wzbić się do lotu.

 Od dłuższego czasu czuję się żywa. Doprawdy, miła odmiana, zważając na fakt, że przez ostanie pół roku moimi najlepszymi przyjaciółkami były żyletki.
 Jak widać, człowiek mądrzeje, kiedy przyjdzie mu skończyć osiemnaście lat. Dużo się zmieniło od czasu, kiedy ostatnio tu pisałam. Przeszłam na rawfood, dzisiaj mija 11 dzień. Pomyślałam, że jeśli to mi nie pomoże, to nie pomoże mi już nic. Przekopałam całe internety w poszukiwaniu informacji, poświęciłam mnóstwo czasu na oglądanie filmików i wykładów z tym związanych i dało mi to dużego kopa. Jeśli to prawda, że dieta raw leczy wszystko, to ja chcę wyzdrowieć. Nie oczekuję, że zajmie mi to miesiąc czy dwa, w końcu żyłam niezdrowo przez kilkanaście lat. Prawda jest taka, że bardzo nie kochałam swojego ciała. W ogóle, nigdy nie czułam się jako tako z nim solidarna. Dotychczas "ja" było tworem mojej wyobraźni, tym głosikiem w głowie (który btw jest tylko iluzją). Przez 18 lat zaniedbałam się strasznie. Od dziecka byłam karmiona słodyczami, a chipsy jadłam praktycznie codziennie. Jadłam mięso. Był okres kiedy żyłam na 200kcal. Tyle dobrego, że nigdy nie jadłam fastfoodów.
  Powinnam już dawno mieć raka i umrzeć. Żaden organizm nie ma prawa poradzić sobie żyjąc w takich warunkach. Faszerowałam się przetworzonym żarciem, naiwnie wierząc, że jest ono ZDROWE. Marzenie ściętej głowy. Z tej perspektywy wydaje się to naprawdę śmieszne, że odżywiając się w ten sposób, miałam jeszcze czelność dziwić się, że ważę 20 kilo więcej niż powinnam, miewam migreny, jestem uzależniona od kropelek do nosa i mam zmiany nastrojów jak stąd do Warszawy. Te dzieciaki. Na szczęście opamiętałam się szybko. Może nie na tyle szybko jakbym chciała (daj FSM żeby natchnęło mnie już w przedszkolu) ale wystarczająco szybko, żeby wszystko naprawić.
 Oczywiście nie oznacza to, że cokolwiek sobie narzucam, bo to mijałoby się z celem. Odżywiam się tak, bo chcę. Nie robię tego by być szczupła, a tym bardziej nie myślę w sposób "pobędę sobie 3 miesiące na raw, żeby zrzucić wagę, a później zacznę jeść normalnie". Teraz to owoce i warzywa są dla mnie normą. Tyle, że muszę popracować nad polubieniem niektórych z nich, szczególnie zieleniny. Zakładam, że przyjdzie mi to z czasem. W końcu moim ulubionym smakiem na świecie jest smak chipsów. Jednocześnie nie chcę się w żaden sposób ograniczać. Jak już mówiłam nie jestem na diecie jako takiej, bo dieta = depresja. Dlatego umówiłam się ze sobą, że jeżeli będę miała ochotę na pizzę, frytki, owsiankę czy talerz spaghetti, to nie zlinczuję się za zjedzenie ich. Kiedy raz zerwiesz jabłko z zakazanego drzewa, będziesz chciał zjeść kolejne i kolejne. Taka jest kolej rzeczy. Mam w głowie wiele smaków potraw, które naprawdę uwielbiam. Jest też wiele których jeszcze nie poznałam, a chciałabym. I chyba nie ma w tym nic złego, zjeść od czasu do czasu gotowane czy nawet nabiałowe. Ten styl życia nie jest karą. Nie chcę się ograniczać, żeby później zeschizować. Nie chcę widzieć w lustrze osoby, której nienawidzę, za to że zjadła batonika. W ogóle, nie chcę widzieć w lustrze osoby, której nienawidzę.
 Nienawidziłam siebie przez długi czas. Teraz wiem, że byłam idiotką. To aż niemożliwe, że jeszcze miesiąc temu dałabym się zastrzelić bez mrugnięcia okiem, gdyby ktoś mi to proponował. Byłam depresyjnym dzieckiem żalu, bo nie kochał mnie .........(tu wpisz imię), byłam gruba, byłam głupia, byłam jakaśtamjakaś tam. Teraz nie wiem czy mam się śmiać, czy płakać. Jeszcze bezczelnie zwalałam winę na wszystkich poza sobą, niedoczekanie. Jakbym nie wiedziała, że sama decyduję o tym, kim jestem. Że ja to po prostu wypadkowa moich przeszłych działań, że moje problemy wynikają z lenistwa, a mój wygląd, jest odzwierciedleniem stylu życia, który prowadzę. I tyle, proste.
 Genialnie (nie sarkazm) postanowiłam wziąć odpowiedzialność za siebie. Szczerze, do tej pory nawet nie przyszło mi to do głowy. Może dla niektórych z Was było to oczywiste od zawsze, ale jak widać każdy dorasta we własnym tempie. Nie wiem czy zmiana sposobu myślenia jest w pakiecie z raw, czy to osobna kwestia, ale działa i to jest najważniejsze. Szybkość zmian jest przerażająca, ale nie boję się ich. Teraz nareszcie wiem że jestem na dobrej drodze.

piątek, 28 marca 2014

011.

Martwe liście, które leżą na trawniku, kiedyś posiadały drzewa, w których pokładały swą nadzieję. 

 Kiedy byłam prawdziwą dziewczynką, ludzie kochali mnie, niezależnie od tego jak zła byłam. W gruncie rzeczy byłam zła, bo uważałam innych za gorszych od siebie, ale jakoś z wiekiem mi przeszło. W biegiem czasu dowiedziałam się że nie jestem najlepsza, najsilniejsza, najmądrzejsza i najpiękniejsza. To, co miałam od zawsze, inni zdobyli ciężką pracą.
 Skoro inni byli od dziecka przyzwyczajeni do pracy, kiedy ja trwałam w przekonaniu, że to co mam, po prostu mi się należy, to chyba nie dziwne, że sobie teraz nie radzę.
 Jak to zwykło bywać w statystycznym życiu, rzeczywistość wbiła we mnie swoje pazury i od tego czasu nie robię nic, poza leżeniem i modleniem się o śmierć. W gruncie rzeczy, dobrze mi z tym. Ustawiłam się chyba najlepiej jak to tylko możliwie, bo na co dzień nie prowadzę raczej życia ofiary losu. Właściwie, żyje mi się świetnie. Mam co jeść, mimo tego, że jeść muszę bardzo we własnym zakresie, bo w moim domu wszystko gotuje się z mięsem. Mam gdzie spać, śpię nawet lepiej niż przeciętny obywatel, bo mam dla siebie całe podwójne łóżko. Najlepsze co mam to przyjaciele i rodzina. Gdyby nie moi przyjaciele byłabym już najpewniej martwa. Rodzicom jestem wdzięczna za to, że nie decydują o moim życiu. Jakby mieli spełniać na mnie swoje aspiracje to specjalnie wypadłabym z wózka pod samochód, słowo daję. No, ale udało mi się. Co więcej, mam też szczęście w życiu. Takie typowe szczęście. Większość przewinień uchodzi mi płazem, a to co do tej pory osiągnęłam jest wynikiem fuksa i odrobimy, naprawdę odrobimy starań z mojej strony. Nie zdziwię się, jeśli pewnego dnia wygram w totka, bo jestem szczęściarą.
 Trwam sobie w takim stanie już ładnych parę lat i robię co w mojej mocy, by już zawsze wszystko było różowe. Nie pragnę niczego więcej ponad to co mam. Obejdzie się. Przez długi okres czasu, myślałam, że do pełni szczęścia brakuje mi już tylko miłości. Teraz wiem, że miłość nie jest mi pisana. Kiedy kocham, cierpię. Miłość, chociaż na początku powoduje euforię, później staje się uciążliwa, jest jak kamień u nogi. Kochałam wiele razy i kochałam mocno. I chociaż było to za każdym razem platoniczne i egoistyczne uczucie, to czułam wszystko to, co czuje zakochany człowiek. Miłość była moim narkotykiem.
 Teraz jest dobrze. Teraz nie muszę kochać, żeby czuć, że żyję. Zobaczymy jak długo.

wtorek, 18 marca 2014

010.

I cho­ciaż róża ra­ni, na­dal jest na nią popyt.  

 W sumie, to zabawne. Jedni ludzie są depresyjni z natury, inni nie, a ja mam to do siebie że depresyjnie wpływa na mnie kawa. Czarna mocna niesłodzona to moje schody do piekła. Kofeina otwiera oczy, otwiera duszę. Pozwala najbardziej tłumionym myślom wydostać się na zewnątrz. Popijam ją sobie powoli, z każdym kolejnym łykiem, przekornie, masochistycznie czuję się lepiej. Witamy w domu.
 Ostatnie dni były dla mnie szczęśliwe. Od niedawna konsekwentnie wyrzucam z głowy wszystkie negatywne myśli. Dzięki temu mogę podnieść się z łóżka, dzięki temu pierwszy raz od kilku miesięcy szczerze się śmieję. Jednocześnie czuję się coraz płytsza. Jakbym wraz z negatywnymi emocjami traciła sporą część siebie. Przywykłam do tego, że jestem nieszczęśliwa, że jestem ciągle zła, że jedyne o czym marzę to wbić sobie nożyczki w krtań. Teraz czuję się obco. Na przekór temu, że nie nie jestem już więcej zagubiona. Należę gdzieś, więc nie należę. To głupie. To smutne, że myślę w ten sposób. Jakbym nie mogła powiedzieć "dziękuję świecie, że pozbierałam się do kupy" i żyć sobie jak gdyby nigdy nic.
 I nie mogę tak kurwa, nie mogę, bo nie tak wygląda moje życie i nie taka jestem.
 Problem polega na tym, że ja chcę cierpieć. Kiedy boli, to wiem, że żyję. Teraz nie czuję, nie kocham, nie cierpię i widzę, że tylko egzystuję, że toczę się po świecie jak chomik w plastikowej kulce po pokoju. Jednak cierpienie daje więcej dróg, o wiele więcej. Pozwala zajrzeć tam, gdzie zwykłe ludzkie oczy nie są w stanie. Mrok duszy to potężna siła.
 Kolejne dni, mimo tego, że takie ciepłe, prawie wiosenne wydają mi się coraz bardziej mgliste. Zasunęłam zasłony głębszego myślenia i teraz docierają do mnie tylko strzępki obrazów. Zupełnie, jakbym z kina 3d przeniosła się na powrót przed czarno-biały telewizor bez dźwięku. Takie mam wrażenie. Zauważyłam u siebie rosnącą tendencję do nie-myślenia. Były dni, kiedy potrafiłam wrócić ze szkoły, a potem do rana spędzać czas w mojej głowie. Zawsze miałam do przemyślenia tyle interesujących kwestii. A teraz? Teraz myślę o prozaicznych rzeczach. Groteskowych w swej zwykłości. Doszłam nawet do tego, że skupiam się na lekcjach. Pozwalam nauczycielom na wypełnianie mojej głowy datami i definicjami. Wiem co, u kogo i w jaki sposób się dzieje. Jakbym wyrzuciła samą siebie z własnej głowy i wypełniła to miejsce myślami innych ludzi.
 Nie chcę tego, przecież tego nie chcę, kurwa.
 Problem ze mną polega na tym, że zawsze jest mi źle, nawet jak jest dobrze. Dobrze to dla mnie normalnie, a normalnie do dla mnie źle. Kiedy to wszystko się tak pokomplikowało? Naiwnie myślałam, że będę potrafiła ot tak odciąć się od dawnego życia. Te wszystkie historie z czystą kartką, modlitwa szaleńca. Fakt jest taki, że nie pozbędę się w kilka dni tego, co zbierałam przez klika lat. Na zmiany potrzeba czasu. A ja nie chcę zmian. Czuję się stabilnie tylko w mojej niestabilności. Szczęśliwa jestem tylko w mym nieszczęściu. Prawdziwą jestem tylko widząc siebie po drugiej stronie krzywego zwierciadła i wierząc, wierząc że ja to ja.

piątek, 14 marca 2014

009.

Nie chciałbym teraz odpowiadać na pytanie, jak to jest, mieć osiemnaście lat, chociaż za dziesięć lat pewnie powiem Ci, że byłem wtedy nieśmiertelny. Gdy jesteś dopiero co pełnoletni, przebiegasz przez ulicę na czerwonym, bo jesteś pewien, że to nadjeżdżający samochód rozbije się o Ciebie, że chodnik z perspektywy siódmego piętra jest gumowy, że każdy wypity alkohol w Twoim organizmie zamienia się w wodę, że możesz przyjąć więcej związków chemicznych niż szklarnia, bo Twój mózg jest kuloodporny i nieprzerwanie stabilny. Nic nas nie rozkruszy. Mamy po osiemnaście lat i moglibyśmy jeść szkło bez kaleczenia ust, pić kwas, wyskakiwać z okna tylko po to, aby wzbić się do lotu.

 Wiosna wzbiła nas w przestworza. Zaczęliśmy oddychać, zaczęliśmy marzyć.
 Przestałam się zabijać. Ostatnio wiele się zmieniło, bo uświadomiłam sobie kilka rzeczy. Łatwiej jest żyć, kiedy znasz swoje realne możliwości. Nie mogę być tak wysoko, żeby jeść gwiazdy, ale wystarczająco, by patrzeć w niebo. Ale wizje przyszłości i przeszłości nie prześladują mnie więcej. Właściwie, istnieje tylko tu i teraz. Bardzo, bardzo długie tu i teraz.
 To był ciężki tydzień, ze względu na mnogość sprawdzianów. Kolejny nie będzie lepszy. Pocieszam się faktem, że przynajmniej w jakiejś części chcę uczyć się tego, czego się uczę. Postanowiłam więcej czytać i czas, który normalnie spędzam przy komputerze, spędzać z książką.
 Ostatnio doszłam do wniosku, że połowę moich problemów sama sobie stwarzam, a druga połowa niczym nie różni się od tej pierwszej. Właściwie nie mam problemów, a te które mam są wzięte z dupy. Większość z nich bierze się z tego że jestem rozpieszczona. Ale to nic. Tak jest dobrze. Jestem miła dla siebie i tyle. Kocham siebie, więc dlaczego mam sprawiać sobie ból? Dlaczego mam obwiniać się o coś na co nie mam żadnego wpływu, dlaczego niby mam być dla samej siebie suką, skoro i tak i tak robią to wszyscy w koło? Tak więc wybaczyłam sobie. Wszyscy mamy wady i popełniamy błędy, wszyscy od czasu do czasu bywamy sukami. Wy nie bywacie i jesteście idealni? Tym lepiej.
 Czasami głupie błędy decydują o naszej przyszłości. Ciężko sobie wyobrazić, że rzeczy z pozoru tak małe, mogą wywołać całą lawinę konsekwencji. Ale po to jesteśmy młodzi, głupi i bez zasad moralnych, żeby popełniać błędy, potem na nimi płakać, a jeszcze później się na nich uczyć. Jasne, mogę słuchać rad starszych i wiedzieć, że lepiej nie wkładać ręki do ogniska, ale po co wierzyć komuś na słowo, skoro można samemu sprawdzić? I w ten sposób przyjemne ciepło, zamienia się w pożar. Bywa. Dmuchamy i idziemy dalej, bogatsi o nową wiedzę i jak się dobrze trafi, to nowych wrogów.
 Za tydzień 18, a później zobaczymy.  
 

sobota, 8 marca 2014

008.

Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny. Są one na kształt prochu zatlonego, co wystrzeliwszy- gaśnie.

 Szczerze, chciałabym się czasem upić na smutno, samotnie, mieć w dupie wszystko. Nienawidzę alkoholu. Przełknę jedynie piwo, a to i tak z trudem. Wszelkie napoje alkoholowe są obrzydliwe.
 Piję sobie "słodkie" wino. Wcale nie jest słodkie, jest niedobre. Piję, bo mam 18 lat i mi wolno. W sumie, zostało jeszcze kilka dni, co nie umniejsza faktu, że jestem już dorosła.
 Wróć, jestem pełnoletnia, nie dorosła. Dorosła nie będę nigdy, bo po co. Jeszcze tego mi do szczęścia brakuje, żeby stać się znudzonym życiem, szarym, poważnym dorosłym. Prędzej mi anioł z tyłka wyfrunie, przysięgam.
 Nadszedł weekend, (już nie weedkend, smuteczky) jak zwykle pokłóciłam się z rodzicami i kolejny raz uświadomiłam im że zniszczyli mi życie i niedługo się zabiję. Na szczęście, są tym typem ludzi, przed którymi można stać i głośno tupać nogą, a oni i tak tego nie zauważą. Przynajmniej nie mam problemu z żadnymi psychiatrami czy egzorcystami, do których posłaliby mnie zapewne wszyscy inni rodzice na świecie. Z drugiej strony, to przykre, że tak bardzo mają mnie w dupie, ale tylko trochę. Przecież jestem tylko nic nie wartym bachorem, nie potrzebuję miłości, opieki i zainteresowania.
 Nie ważne. Przeniosłam się na humana. Od tygodnia się nie stresuję. Nagle moje szkolne życie stało się różowe. Nie ma na świecie niczego łatwiejszego human. To tak jakby włożyć duszę do lodówki. Słodka utopia. Dobrze pozbyć się chociaż części problemów.
 Once upon a time, kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką i wierzyłam w miłość i inne cuda wianki, rodzice zabrali mnie do jakiegoś tam sklepu i nie chcieli kupić takiego zajebistego jednorożca. Był zajebisty, co z tego, że kosztował 150zł? Byłam mała, miałam marzenia, a oni je przeżuli i zdeptali. Owszem, było ich stać, przynajmniej wtedy. Ale nie, przecież nie kupimy dziecku drogiej zabawki. Uważam za bardzo niesprawiedliwe to, że mój brat dostaje teraz latające samoloty i gry na które jest za młody o 11 lat.
 Napiszę o tym w liście pożegnalnym, niech cierpią. Pewnie moja śmierć spłynie po nich, jak wszystko inne. To smutne, cokolwiek do nich mówię, mam wrażenie, że oni słyszą tylko bzzzzzzzzzzzzzz. Mamo, mam pałę z matmy może korepebzzzzzzzzzzzzz tato, myślę że niedługo się zabzzzzzzzzzzzzz. Zawsze tak jest. Ciężko jest być dzieckiem, szczególnie pełnoletnim. Widzisz coraz więcej, rozumiesz coraz więcej i coraz bardziej uświadamiasz sobie, że ci ludzi tak naprawdę nigdy cię nie kochali. Nie odpowiadali na twoje pytania, nie czytali poradników dla rodziców.
 Gdybym ja miała dziecko, którego nigdy nie będzie mi dane mieć *łzy w oczach* to kochałabym je, mocno.
 Napisałabym jeszcze parę akapitów o tym jak to bardzo chcę ze sobą skończyć, ale przecież wszyscy dookoła i tak to wiedzą, więc po co kolejny raz mam się produkować. Smutne, że mimo tego nikt tutaj ze mną nie siedzi i mnie nie pilnuje. Pozwala mi to sądzić, że jestem absolutnie bezwartościowa i nikomu specjalnie nie zależy na moim życiu.

Modlitwa (bóg i tak nie istnieje)
Obym umarła dzisiejszej nocy. Amen. 

środa, 12 lutego 2014

007.

Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.


 Niewiele ostatnio żyję, a już nie na pewno tak jak powinnam. Może powinnam to złe słowo, raczej chodzi mi o to, że mam możliwość życia inaczej, lepiej, intensywniej, ale na siłę nie chcę z niej skorzystać. Cóż za paradoks. Chciałabym, żeby coś się działo, jednocześnie unikam wszystkiego, co wykracza poza podstawowe funkcje życiowe. Jak to możliwe, że jestem zmęczona po dzisiejszym dniu? Nawet nie wystawiłam nosa poza dom.
 Najbardziej ambitną rzeczą, którą udało mi się dzisiaj zrobić było obejrzenie filmu. A właściwie dwóch, "Coraline" i "Her". Właściwie, jestem po czterech godzinach egzystencjonalnych refleksji, także dzień nie jest do końca stracony jednak i tak żałuję. Mogłam jakoś lepiej wykorzystać ten dzień, odkryć lek na raka albo napisać kilka książek, a zamiast tego siedziałam i leczyłam kaca.
 Jest coś o czym dzisiaj myślałam, mianowicie o przelotności ludzkich uczuć. Człowiek czasami myśli, że kocha i zatraca się w tym tak bardzo, że kiedy miłość znika, umiera właściwie on sam. Też ostatnio trochę umarłam i jest mi dziwnie. Myślę, że potrzebuję po prostu trochę czasu. Nie pogardziłabym jakimś czasem ekstra, takim na uporządkowanie sobie wszystkiego w głowie i w sercu. Świadomość, że za chwile muszę wracać do szkoły dobija mnie. Godziny są puste, takie jakie mają być, ale w głowie cały czas słyszę głosik, informujący mnie o obowiązkach, na które zupełnie nie mam ochoty. Muszę odpocząć, a ciążące nade mną sprawy skutecznie mi to uniemożliwiają. Jedyne, o co proszę to czas. Dajcie mi rok, a wrócę żywa.
  Pobożne życzenie.Warto marzyć, ale trzeba być też realistą. Życie nie zatrzymuje się nigdy. Będzie pędziło jak karuzela, a kiedy wysiądziesz, już nigdy nie możesz wrócić. Chciałabym żeby czas się zatrzymał, tak tylko dla mnie. Ostatnie lata mnie wykończyły.
 Przepraszam, że tak piszę, nie jestem smutna i w gruncie rzeczy psychicznie czuję się dużo lepiej niż dotychczas. Wiele rzeczy ostatnio się zmieniło, odpuściłam sobie uczucie, za które dałabym sobie wyrwać paznokcie, ale nie odczułam ulgi. Mam w głowie jeden wielki burdel, większy niż zwykle. Jestem zmęczona, jestem po prostu cholernie zmęczona psychicznie, co przekłada się na zmęczenie fizyczne i wszystko inne. Nie mam siły pozbierać się do kupy, a tak bardzo bym chciała. Nie mam pojęcia jak to zrobić, jak w ogóle zabrać się za robienie porządku w życiu.
 Nie mam już siły na stukanie w klawiaturę. Idę do łóżka. Może rano będzie lepiej.

piątek, 7 lutego 2014

006.

Bądź jak ptak, który, gdy siada na gałęzi zbyt kruchej, czu­je, jak spa­da, lecz śpiewa da­lej, bo wie, że ma skrzydła.

 Dzisiaj nie byłam smutna. Brak smutku bierze się u mnie stąd, że nie muszę stresować się szkołą, wstaję o której chcę, robię co chcę, wszyscy mają mnie w dupie, nie muszę myć włosów i właściwie to mogę cały dzień zajmować się sobą i tylko sobą. Kocham takie dni. I pomyśleć, że czeka mnie jeszcze rok i trochę pierdolenia się w pierdolonym liceum. Kiedy je skończę (o ile je skończę, pała z matmy przyp. Luna) będę pewnie uzależniona od papierosów, alkoholu, narkotyków i przygodnego seksu, o ile już nie jestem. Właśnie to i tylko to robi ze mnie to miejsce. Odkąd poszłam do liceum ani trochę nie zmądrzałam, co więcej, pewnie IQ spadło mi o kilkadziesiąt punktów, zważając na poziom moich rówieśników.
 No i dobrze, nienawidzić to sobie mogę, a chodzić jak chodziłam, tak będę bo wywalą mnie z domu i ze społeczeństwa (matura). Kiedy o tym myślę, właśnie w tej chwili, w butelce stojącej na moim biurku faluje woda, tak mi bije serce. Całe moje nerwy idą na miejsce, w którym poza małym pamiątkowym zdjęciem nie zostanie po mnie nic. Mam nadzieję, że kiedy już się zabiję, ktoś napisze na murze tego przeklętego budynku, że zabiła mnie ta szkoła.
 Nienawidzę szkoły, nienawidzę jej z całego serca, ponieważ nie mam przez nią czasu na NAUKĘ. Spędzam tam 8 godzin dziennie, nudząc się jak mops, zapełniając myśli minutami do dzwonka i właściwie tylko tym. Gdybyśmy jeszcze robili coś sensownego, na przykład UCZYLI SIĘ, ale nie, nauka to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić, bo będziemy zbyt mądrzy, otworzą nam się oczy i trudno będzie nami rządzić.
 O to ostatnie chyba nie ma się co na zapas martwić, ponieważ dzisiaj rozmowa z przyszłością narodu przekonała mnie, że świat zmierza ku upadkowi. Mój ośmioletni brat na pytanie o swoje zainteresowania, odpowiedział "komputer", przez co do teraz trzęsą mi się ręce i nie mogę normalnie oddychać. Jak to możliwe, że mając TAKĄ siostrę..
 Whatever. Boże, jeśli istniejesz, spraw, żeby inne dzieci nie były takie jak on, bo zamiast cywilizacją będę w przyszłości rządziła bandą kotletów (kiedy już zostanę prezydentem świata).
 Wracając do tematu nauki, kocham naukę całym sercem i całą duszą, tak mocno jak tylko mogę. Ale nie bądźmy naiwni, nie łączmy nauki ze szkołą, bo tak się nie da (chyba że mówimy o nauce bycia biedakiem intelektualnym; tutaj akurat szkoła spisuje się w 100%).  Ja nie wiem, ja nie wiem, co się z tym światem porobiło, że dzieci nie chcą być mądre, za moich czasów się chciało(zanim poszło się do szkoły).
 Tak na przykład wczoraj dla rekreacji przeczytałam sobie jakiś stary podręcznik, z lat dziewięćdziesiątych, ot tak dla zabicia czasu, dowiedziałam się wielu rzeczy, bardzo ciekawych, czuję się bogatsza o nową wiedzę, ale w szkole i tak uznają że jestem głupia jak, bo mam pałę z matmy. Tak, będę się nią przejmować i przejmuję, bo bez matmy nie ma zdania do maturalnej, bez maturalnej nie ma matury, bez matury nie ma studiów, a bez studiów nie ma przejęcia władzy nad światem). Nie wiem co mam zrobić z tą matmą, próbowałam już siedzieć i płakać, ale nie za dużo to dało.
 W kwestii proszenia o pomoc, to nie mam w klasie ludzi nastawionych do mnie życzliwie. To znaczy wszyscy są, ale pewnie przestaliby, gdybym ich o coś poprosiła. Trochę honoru mi jeszcze zostało(może to pycha, pewnie pycha). Mam tylko jedną osobę na świecie, którą byłabym w stanie o coś poprosić. Właściwie, to spotkało mnie przeogromne szczęście, że ją spotkałam i gdybym ją straciła, zabiłabym się. Mój mały jedyny sens egzystencji, moja iskierka nadziei i polotu w świecie pełnym debili. Taki tęczowy jednorożec na tle siwych kucy.
 Nie męczy mnie już miłość. Jakoś tak, po trzech latach mi przeszło. Zdarza się nawet najlepszym i najsilniejszym. Tak kurczowo trzymałam się tego uczucia, że zapomniałam nawet kogo kocham. Liczyła się sama miłość. Tak pięknie jest kochać. Wyobraźcie sobie moją minę, kiedy okazało się, że ja kocham moją miłość, a nie osobę. Bo spotkałam ją kilka dni temu i wiecie, nie czułam nic. Nie czułam tego co powinnam czuć w takiej sytuacji. Ten ogień, w którym się zakochałam zgasł już dawno, zgasł, a ja to widziałam, ale nie chciałam nawet dopuścić do siebie myśli, że tam już nikt nie mieszka.
 Miłość. Myślałam, że kocham. Jakże się myliłam. Tak to jest, że w tym wieku ludzie popełniają błędy. Może przynajmniej czegoś się nauczę. A może nie. Może będzie jak zwykle, zacznie się grzecznie, pomyślę o kimś raz, drugi, pięćsetny i w końcu uzależnię się od tego myślenia, myślenie- myślenie będzie mi dawało radość, a każdy kontakt ekstazę jak stąd do nieba. A ja głupia wmówię sobie że to miłość.
 Już nawet nie smucę się, kiedy pomyślę sobie, że nigdy nie spotkam prawdziwiej miłości. Wcześniej pragnęłam kochać, a teraz jest mi to w zasadzie obojętne. Miłość to bajki dla dzieci, a ja jestem dorosła i wypada mi zacząć zachowywać się jak przystało. W tej jednej kwestii. Tylko tej jednej, bo na resztę nie starczy mi już siły.

czwartek, 6 lutego 2014

005.

Przeciętności nigdy nie były dla niej – nudziły ją. Chciała szczytu podniecenia. Jak była szczęśliwa, to nie była po prostu szczęśliwa: była ekstatyczna. A kiedy była smutna, była smutniejsza niż ktokolwiek.

 Mam sobie, gdzieś głęboko w sercu, zapewne między lewą i prawą komorą taki mały domek w którym mieszka kilka osób i kilka idei. Pewnie jest im tam smutno, bo w sercu poza krwią powinno być też trochę miłości, czy tam coś podobnego, a u mnie wieje chłodem i smutkiem. I trochę dumą.
 Smutek to w moim wypadku swoista nostalgia, tęsknota za miejscem które utraciłam, czasami tak silna, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko siedzieć z wzrokiem wbitym w ścianę i nienawidzić wszystkiego.
 Biedne wszystko. Bez moich złych myśli i kąśliwych uwag, na pewno byłoby lepsze.
 Myślę czasem jakby to było uświadomić niektórych jakimi to są biedakami intelektualnymi. Ciekawe co by wtedy poczuli, ciekawe czy zapłakaliby słysząc słowa raniące niczym małe nożyki wbijające się w serce z gracją, ponieważ ból rodzi piękno, a może piękno rodzi ból. Cokolwiek powstaje z czego, trzeba przyznać że piękno i ból są ze sobą związane, jak dwa końce połączone są sznurkiem. Cóż. Raczej nie zwykłam ranić ludzi mocno, bo to ponad ich siły. Idealna raczej nie zwykłam być, także chcąc nie chcąc na drodze mojego życia porzucałam nożami w parę osób, ale nie robiłam tego specjalnie. Mnie natomiast raniono specjalnie, może nie do końca świadomie, ale specjalnie- na pewno. Mając na uwadze fakt, że w pierwszej gimnazjum wszyscy przerabialiśmy Małego Księcia, więc, teoretycznie, wszyscy powinniśmy wiedzieć, że
JESTEŚMY ODPOWIEDZIALNI, ZA TO CO kurwa OSWOILIŚMY,
a niektórzy jak widać nie wiedzą, a może wiedzą, tylko dla własnej wygody wolą o tym zapomnieć, bo tak łatwiej się żyje, a i na sercu trochę weselej.
 Dawno nie pisałam, a szkoda. Powinnam pisać częściej o tym jaka jestem rozstrojona emocjonalnie i bliska wbicia sobie nożyczek w gardło. Może wtedy któraś z ZAUFANYCH kurwa OSÓB raczyłaby zainteresować się moim marnym losem i przygarnęłaby mnie do siebie.
 Warunki w jakich mieszkam i ludzie z którymi mieszkam zesłane zostały na świat po to, by zmusić mnie do samobójstwa zanim jeszcze wydam pierwszą książkę (bo jeszcze ludzie wezmą ją sobie do serca i świat stanie się utopią). Jedyne co mam to komputer. Komputer i książki. Bez nich byłabym jak moja rodzina, a o tym nawet boję się myśleć. Jestem niewdzięcznym bachorem.
 Na co dzień spotykam ludzi, których rodzice są lekarzami, czy innymi ważnymi osobami, chodzących na korepetycje, mających w domu takie cuda jak krajalnice do chleba i blendery. Też chciałabym mieć w domu blender, żeby robić zielone koktajle i mieć zdrową cerę. Kiedyś w akcie desperacji zjem na surowo szpinak, pietruszkę i banana, zagryzę je lodem (zaraz, czym? chyba śniegiem z podwórka) i potem poskaczę trochę, żeby wszystko ładnie się wymieszało. Tak zrobię.
 Nie ważne, dość tych frustracji bo pęknie mi żyłka.
 Nie oceniajcie mnie zbyt surowo. Robię różne złe rzeczy, ale to nie dlatego, że czerpię satysfakcję z ranienia innych czy też jestem samolubna egoistką dbającą tylko o własną dupę. Czasem lubię powyobrażać sobie, że ktoś mnie kocha i że jestem ważna i piękna, nie ma w tym żadnej głębszej filozofii, po prostu jak każdy mam coś takiego jak potrzebę bliskości. Realizuję ją sobie, raz z lepszym raz z gorszym skutkiem, przy okazji tracąc przyjaciół i stając się pierdoloną suką.
 Nikt nie zrobi mi analizy, bo pewnie każdy psycholog, który próbowałby się za to zabrać, kończyłby na kozetce u któregoś ze swoich kolegów po fachu.
 Boże, nie wierzę, że znowu płaczę. Jestem taka słaba. Jedyne co umiem robić to płakać i ciąć się. Przedwczoraj udało mi się nawet pociąć plastikowym nożem. A mówili że się nie da. Wszystko się da, jeśli się tego bardzo chcę, a ja chce zawsze bardzo mocno i zawsze to dostaję.

niedziela, 19 stycznia 2014

004.

Każdy z nas szuka jakiejś ucieczki. Godziny wloką się jedna za drugą, trzeba je czymś zapełnić aż do śmierci. Zbyt mało jest rzeczy pięknych i wzniosłych, żeby się chciało człowiekowi pchać ten wózek. Każda rzecz po krótkim czasie brzydnie i obumiera. Budzimy się rano, wysuwamy nogę spod kołdry, stawiamy na podłodze i myślimy: kurwa, co by tu dalej?


 Czas płynie powoli, a noce zdają się nie mieć końca.
 Najłatwiej jest mi nie myśleć o niczym. Dni stały się puste, jesień ustąpiła zimie. Na moje własne życzenie świat dookoła zamienił się w taniec odcieni szarości. Czasami miewam nawroty uczuć. Czasami mi zależy, jednak są to tylko krótkie sekundy, zbyt krótkie i zbyt , by móc coś zmienić.
 W moim życiu nic się nie dzieje. Czasami mam wrażenie, że tylko stoję i przyglądam się decyzjom, podjętym za mnie gdzieś na górze. Dni zlewają się w jedno. Właściwie nie mam z czego budować wspomnień.
 Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ja nawet nie chcę byś uratowana. Nie wpuszczam nikogo, nikomu nie pozwalam widzieć moich łez. To co mówię, jest tylko ułamkiem tego, co dzieje się w środku mojej głowy. Za murem jestem sobą. Jestem sobą tylko teraz, kiedy wpół do czwartej nad ranem obnażam moją duszę na blogu.
 Blogować zaczęłam dawno i właściwie zawsze dawało mi to poczucie bezpieczeństwa. Miło jest wiedzieć, że kiedy umrzesz, pozostanie po tobie jakiś ślad. Kiedyś ludzie pisali pamiętniki, teraz piszą blogi, czasy się zmieniają, a idee pozostają te same.
 Bo wiecie, w gruncie rzeczy dobrze jest pisać.Lubię usiąść czasem z zeszytem czy komputerem i zapisać kilka słów, tak prosto z serca, czy nawet nie z serca, ale z głowy, po prostu by nazwać jakoś to, co czuję. Dopóki czegoś nie nazwiemy, istnieje to tylko w naszym umyśle. Nigdzie nasze myśli nie są tak bezpieczne jak na papierze. Ludzka pamięć ma to do siebie, że lubi płatać figle, natomiast słowo pisane jest wieczne.
 Piszę sobie bez celu i bez ładu, tylko po to by pamiętać siebie. Przeminę, jak każdy. Ludzie się zmieniają. To co piszę teraz, za rok będę czytała z uśmiechem na ustach. Kto wie, jak w ciągu roku zmieni się moje życie? Może wygram w lotto i dokładnie za rok będę piła drinka z kokosa zawieszając wzrok na zachodzącym słońcu, gdzieś na Karaibach, gdzie zło mnie nie dosięgnie.
 Krótka refleksja dni minionych: czasami desperacja wygrywa. Poważnie, ostatnio gdzieś, hen w moim otoczeniu miało miejsce urocze zdarzenie, które nie powinno mnie obchodzić (poniekąd ze stronami zainteresowanymi ni jednego słowa w życiu nie zamieniłam) ale z racji tego, że moje życie jest nudne jak flaki z olejem, musiałam poszperać trochę i zobaczyć co w trawie piszczy. Mówić i myśleć, jak wiadomo, mogę sobie różne rzeczy, jednak to co mnie dziwi to fakt, że upór nawet w tak prozaicznej i wymyślonej kwestii jaką jest miłość (czy jak to tam ludzie nazywają) może doprowadzić człowieka tam gdzie chce się znaleźć. I nie trzeba nawet specjalnie się starać, wystarczy trąbić na prawo i lewo o swoim złamanym sercu i pisać depresyjnego bloga, a po pewnym czasie wszystko się układa i sen się spełnia. Szkoda, że moje życie nie jest takie różowe, a może jest, tyle że jeszcze tego nie wiem.
 Może zacznę pisać jakąś odę do pieniędzy, czy idealnego wyglądu. Koniec z sarkazmem, lubię tak jak jest, lubię trochę się gubić i nie mieć kasy, bo prawda jest taka, że to nie wygląd, czy pieniądze są najważniejsze, tylko najważniejsze jest to, by zachwycać się życiem, takim, jakie jest, nie ważne czy jestem tutaj czy na Karaibach i czy piję zwykłą mineralkę czy drinka z parasolką. Szczęścia nie da się kupić, chociaż wiadomo, że dużo lepiej płakać w mercedesie niż w maluchu, ale co ja tam wiem.
 Stukam sobie w klawiaturę co mi tam ślina na język przyniesie i lubię być teraz, istnieć w tej sekundzie. FSM muszę w końcu zacząć pisać książkę. Zawsze mówię że zacznę, piszę że zacznę i w sumie jestem z moją książką w tym samym miejscu gdzie byłam 18 lat temu, kiedy diplodoki chodziły jeszcze po Ziemi i nie w każdym domu był komputer. Odwlekam w czasie ten piękny moment w którym otworzę nowy dokument i po prostu zacznę pisać, bo boję się oceny społeczeństwa i czekam aż będę wystarczająco gotowa i mądra, a tak naprawdę już jestem gotowa, a tak mądra jak bym chciała, to nie będę nawet na milion lat, więc właściwie dupa z tym i chodźmy się wszyscy najebać.

czwartek, 2 stycznia 2014

003.

Człowiek może postąpić dziesięć ra­zy źle, po­tem raz dob­rze i ludzie z pow­ro­tem przyj­mują go do swoich serc. Ale jeśli postąpi od­wrot­nie: dziesięć ra­zy dob­rze, a po­tem raz źle, nikt już więcej mu nie zaufa. 


 Moim marzeniem jest umrzeć w dniu osiemnastych urodzin. Dorosłość zaczyna wyciągać po mnie ręce, czuję to w kościach. Stawia na mojej drodze osoby, które myślą przyszłościowo. To smutne, że dzieci dorastają. Mówię, że nie mam czasu teraz. Później będzie gorzej, milion razy gorzej.
 Tak bardzo nie chcę dorastać, tak bardzo kocham osobę, którą jestem teraz, że nie wyobrażam sobie życia bez niej. Czytam bajki i rozumiem je. Rozumiem Alicję i Piotrusia Pana. Znajduję cząstkę siebie we wszystkich bohaterach każdej przeczytanej przeze mnie bajki. Zupełnie tak jakby były pisane pod moją osobę. Albo jakbym ja była stworzona na ich podobieństwo. Chciałabym w końcu napisać coś wartościowego, co ludzie będą czytać w dzieciństwie, dorastając i leżąc na łożu śmierci. Tylko tego pragnę, zostawić po sobie jakiś ślad.
Wiecie, normalność jest wybawieniem. Normalność jest lekiem na wszystkie choroby duszy. Wybierając normalność, wybrałabym życie. Wybierając życie w zgodzie z samą sobą, wybieram śmierć.
Chciałabym zamieszkać w dokładnie takim domku jak na zdjęciu. Szkoda, że to marzenie muszę wyrzucić do kosza. Nigdy nie będzie mnie na niego stać, bo nie staram się wystarczająco mocno. A nawet, gdybym się starała, po co mi jednej taki dom? Zgubiłabym się w nim. Umarłabym z samotności, a koty zjadłyby moje ciało.
Sylwester nie daje mi spokoju. Żałuję, że poszłam na strych z panem A. Jedyne, co tam robiliśmy to gadaliśmy, ale i tak wiadomo, jak to wyglądało. Powinnam za karę wbić sobie widelec w serce, żeby móc powoli się wykrwawić. Poczuć strach przed śmiercią, w ciszy odliczać godziny do końca. Będę się smażyć w piekle, dokładnie w piątym kręgu, za acedię.
Właściwie, wszystko mi jedno jak skończę. Świat beze mnie będzie dużo lepszym miejscem. Chociaż tyle mogę zrobić. Ukrócić sobie cierpienia, jednocześnie pozbawiając się szansy na szczęście. Bo widzicie, bywają momenty, w których jestem szczęśliwa. Szczęście nijak się ma do uczucia chronicznej pustki. Szczęście jest jak ogień, pali się przez chwilę, by po chwili zgasnąć. Naprawdę szczęśliwi są ci, którzy znaleźli sposób by ich ogień palił się cały czas. Żeby był ogień, musi być drewno. Szczęśliwi mają go całą piwnicę, ba, cały świat. Potrafią cieszyć się wszystkim. Ja tylko czasem znajduję suchą gałązkę. Z wypalonych gałązek buduję mój most, wiodący na drugą stronę.

środa, 1 stycznia 2014

002.

Mój Boże, jakie wszystko jest dzisiaj dziwne. A wczoraj jeszcze żyło się zupełnie normalnie. Czy aby nocą nie zmieniono mnie w kogoś innego? Bo, prawdę mówiąc, czuję się jakoś inaczej. Ale jeśli nie jestem sobą, to w takim razie kim jestem?


 Chciałabym obudzić się pewnego dnia i stwierdzić, że jestem martwa. Byłabym taka szczęśliwa wiedząc, że mogę się po prostu rozpłynąć, dryfować w nicości do końca świata, zaprzestać tej pierdolonej gonitwy zwanej życiem.Wcale nie czuję się samotna, niekochana czy bezwartościowa. Jasne, zdarzają się takie momenty, ale zwalam to na depresję. Najgorsze jest to że jestem zniewolona. Zamknięta w klatce, w milionie różnych klatek. Śmierć otworzy je wszystkie.
 Ostatnimi czasy rzeczywistość boli mnie bardziej, niż zwykłam znosić. Chyba obniżyła mi się tolerancja na ból psychiczny. Albo nie, po prostu wszystko dookoła zmierza ku upadkowi, a ja nie mogę nic zrobić. Nie mogę znieść cierpienia, które mnie otacza. Od niedawna tak bardzo przejmuję się innymi ludźmi, tak bardzo czuję w sobie ich ból, że nie mogę już tego znieść. Świat wali mi się na głowę, mam wrażenie, że przyglądam się samej sobie gdzieś z boku. Wszystko robię nie tak, ranienie ludzi stało się moim chlebem powszednim. Jakiś czas temu jeszcze ślepo wierzyłam ,że jestem dobrym człowiekiem. Idiotka. Jestem tak okropną egoistką i hipokrytką, że z dnia na dzień po prostu czuję narastające we mnie zło. W lustrze też przestałam widzieć siebie, w swoich oczach widzę zło, które rośnie w siłę. Ba, ja nawet pachnę złem. Jak to możliwe, że ludzie tego nie widzą? Nie rozumiem, dlaczego krzywdzę innych, dlaczego skazuję na cierpienie ludzi, których kocham? Czy taka osoba jak ja w ogóle może kochać? Bo niby czym jest dla mnie miłość?Niczym. Nie wierzę w miłość. Sama już nie wiem w co wierzyć.
 Nie przestrzegam żadnych norm moralnych, bez mrugnięcia okiem łamię 7 przykazań i najgorsze jest to, że nie widzę w tym nic złego. Dlaczego pragnę ludzkiego cierpienia? Kiedy to się stało? Jestem taka okropna dla mojej mamy, zasługuję na śmierć. Nie, nie na śmierć, śmierć byłaby nagrodą, wyzwoleniem. Zasługuję na życie. Życie jest odkupieniem wszystkich moich win, karą za wszystkie moje grzechy, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Gubię się we własnych słowach. Chciałabym być szczęśliwa i chciałabym, żeby wszyscy ludzie, których kocham też byli szczęśliwi. Przecież to tak niewiele.
 Nie wiem czy powinnam to pisać, ale dwa dni temu było u nas pogotowie. Mama zobaczyła krew, dużo krwi i spanikowała. Jak ja w ogóle mogę patrzeć jej w oczy? Dlaczego jej to robię? Moja rodzina i tak nie jest normalna, mój brat i ojciec niszczą ją wystarczająco. Dlaczego zawsze, zawsze muszę dorzucić swoje pięć groszy? Jestem zła, jestem najzwyczajniej w świecie zła. Nie potrafię nad tym panować. Robię coś, nie myśląc o konsekwencjach. Wróć, wiem jakie są konsekwencje, znam każdy skutek moich decyzji, a i tak nie mogę powstrzymać się od ich podejmowania. Przelotne chwile osobistego szczęścia przysłaniają mi z powodzeniem obraz okrucieństwa, którego się dopuszczam. Odliczam dni do momentu,  którym przestanę zakładać maskę, a ludzie zobaczą prawdziwą mnie i spalą mnie na stosie.
 Wiecie, jaki jest największy paradoks? Że mam przyjaciół. Nie rozumiem ich, w końcu jak można trwać przy osobie takiej jak ja? Może oni też nie znają całej prawdy, może umiejętnie ukrywam to, co nie jest przeznaczone dla ich oczu. Nawet nie wiem czy to robię. Czy moje decyzje są na pewno moimi decyzjami?
Zgubiłam się, naprawdę się zgubiłam. W nowy rok wchodzę zagubiona jak jeszcze nigdy. Wczorajszy dzień, mimo, że w moim odczuciu był fajny, dla moich przyjaciół był gwoździem do trumny. Czy tego właśnie chcę? Czy naprawdę pragnę wbijać im nóż w plecy dzień po dniu? Jak mogę zachowywać się tak irracjonalnie. Chyba jestem sadystką. Bawię się dobrze tylko wtedy kiedy krzywdzę innych. Chociaż to źle powiedziane. Lepiej będzie: kiedy bawię się dobrze, czegokolwiek bym nie robiła, zawsze krzywdzę innych. Ranię ich bo jestem zapatrzona w siebie. Po ko kolei pozbywam się wszystkich cnót. Jak widać altruizm poszedł na pierwszy ogień. Upadek moralności. Zerowe zainteresowanie swoją przyszłością. Pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie, gniew, lenistwo, w sensie fizycznym jak i duchowym. Zmierzam donikąd, może już jestem martwa?
Nie odejdę, dopóki nie zarobię wystarczająco dużo pieniędzy, by moja rodzina mogła wieść życie jak w Madrycie. Przynajmniej tyle mogę zrobić.
Rozumiem wszystkie Wasze demony, czy to znaczy, że stałam się jednym z nich?