niedziela, 19 stycznia 2014

004.

Każdy z nas szuka jakiejś ucieczki. Godziny wloką się jedna za drugą, trzeba je czymś zapełnić aż do śmierci. Zbyt mało jest rzeczy pięknych i wzniosłych, żeby się chciało człowiekowi pchać ten wózek. Każda rzecz po krótkim czasie brzydnie i obumiera. Budzimy się rano, wysuwamy nogę spod kołdry, stawiamy na podłodze i myślimy: kurwa, co by tu dalej?


 Czas płynie powoli, a noce zdają się nie mieć końca.
 Najłatwiej jest mi nie myśleć o niczym. Dni stały się puste, jesień ustąpiła zimie. Na moje własne życzenie świat dookoła zamienił się w taniec odcieni szarości. Czasami miewam nawroty uczuć. Czasami mi zależy, jednak są to tylko krótkie sekundy, zbyt krótkie i zbyt , by móc coś zmienić.
 W moim życiu nic się nie dzieje. Czasami mam wrażenie, że tylko stoję i przyglądam się decyzjom, podjętym za mnie gdzieś na górze. Dni zlewają się w jedno. Właściwie nie mam z czego budować wspomnień.
 Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ja nawet nie chcę byś uratowana. Nie wpuszczam nikogo, nikomu nie pozwalam widzieć moich łez. To co mówię, jest tylko ułamkiem tego, co dzieje się w środku mojej głowy. Za murem jestem sobą. Jestem sobą tylko teraz, kiedy wpół do czwartej nad ranem obnażam moją duszę na blogu.
 Blogować zaczęłam dawno i właściwie zawsze dawało mi to poczucie bezpieczeństwa. Miło jest wiedzieć, że kiedy umrzesz, pozostanie po tobie jakiś ślad. Kiedyś ludzie pisali pamiętniki, teraz piszą blogi, czasy się zmieniają, a idee pozostają te same.
 Bo wiecie, w gruncie rzeczy dobrze jest pisać.Lubię usiąść czasem z zeszytem czy komputerem i zapisać kilka słów, tak prosto z serca, czy nawet nie z serca, ale z głowy, po prostu by nazwać jakoś to, co czuję. Dopóki czegoś nie nazwiemy, istnieje to tylko w naszym umyśle. Nigdzie nasze myśli nie są tak bezpieczne jak na papierze. Ludzka pamięć ma to do siebie, że lubi płatać figle, natomiast słowo pisane jest wieczne.
 Piszę sobie bez celu i bez ładu, tylko po to by pamiętać siebie. Przeminę, jak każdy. Ludzie się zmieniają. To co piszę teraz, za rok będę czytała z uśmiechem na ustach. Kto wie, jak w ciągu roku zmieni się moje życie? Może wygram w lotto i dokładnie za rok będę piła drinka z kokosa zawieszając wzrok na zachodzącym słońcu, gdzieś na Karaibach, gdzie zło mnie nie dosięgnie.
 Krótka refleksja dni minionych: czasami desperacja wygrywa. Poważnie, ostatnio gdzieś, hen w moim otoczeniu miało miejsce urocze zdarzenie, które nie powinno mnie obchodzić (poniekąd ze stronami zainteresowanymi ni jednego słowa w życiu nie zamieniłam) ale z racji tego, że moje życie jest nudne jak flaki z olejem, musiałam poszperać trochę i zobaczyć co w trawie piszczy. Mówić i myśleć, jak wiadomo, mogę sobie różne rzeczy, jednak to co mnie dziwi to fakt, że upór nawet w tak prozaicznej i wymyślonej kwestii jaką jest miłość (czy jak to tam ludzie nazywają) może doprowadzić człowieka tam gdzie chce się znaleźć. I nie trzeba nawet specjalnie się starać, wystarczy trąbić na prawo i lewo o swoim złamanym sercu i pisać depresyjnego bloga, a po pewnym czasie wszystko się układa i sen się spełnia. Szkoda, że moje życie nie jest takie różowe, a może jest, tyle że jeszcze tego nie wiem.
 Może zacznę pisać jakąś odę do pieniędzy, czy idealnego wyglądu. Koniec z sarkazmem, lubię tak jak jest, lubię trochę się gubić i nie mieć kasy, bo prawda jest taka, że to nie wygląd, czy pieniądze są najważniejsze, tylko najważniejsze jest to, by zachwycać się życiem, takim, jakie jest, nie ważne czy jestem tutaj czy na Karaibach i czy piję zwykłą mineralkę czy drinka z parasolką. Szczęścia nie da się kupić, chociaż wiadomo, że dużo lepiej płakać w mercedesie niż w maluchu, ale co ja tam wiem.
 Stukam sobie w klawiaturę co mi tam ślina na język przyniesie i lubię być teraz, istnieć w tej sekundzie. FSM muszę w końcu zacząć pisać książkę. Zawsze mówię że zacznę, piszę że zacznę i w sumie jestem z moją książką w tym samym miejscu gdzie byłam 18 lat temu, kiedy diplodoki chodziły jeszcze po Ziemi i nie w każdym domu był komputer. Odwlekam w czasie ten piękny moment w którym otworzę nowy dokument i po prostu zacznę pisać, bo boję się oceny społeczeństwa i czekam aż będę wystarczająco gotowa i mądra, a tak naprawdę już jestem gotowa, a tak mądra jak bym chciała, to nie będę nawet na milion lat, więc właściwie dupa z tym i chodźmy się wszyscy najebać.

czwartek, 2 stycznia 2014

003.

Człowiek może postąpić dziesięć ra­zy źle, po­tem raz dob­rze i ludzie z pow­ro­tem przyj­mują go do swoich serc. Ale jeśli postąpi od­wrot­nie: dziesięć ra­zy dob­rze, a po­tem raz źle, nikt już więcej mu nie zaufa. 


 Moim marzeniem jest umrzeć w dniu osiemnastych urodzin. Dorosłość zaczyna wyciągać po mnie ręce, czuję to w kościach. Stawia na mojej drodze osoby, które myślą przyszłościowo. To smutne, że dzieci dorastają. Mówię, że nie mam czasu teraz. Później będzie gorzej, milion razy gorzej.
 Tak bardzo nie chcę dorastać, tak bardzo kocham osobę, którą jestem teraz, że nie wyobrażam sobie życia bez niej. Czytam bajki i rozumiem je. Rozumiem Alicję i Piotrusia Pana. Znajduję cząstkę siebie we wszystkich bohaterach każdej przeczytanej przeze mnie bajki. Zupełnie tak jakby były pisane pod moją osobę. Albo jakbym ja była stworzona na ich podobieństwo. Chciałabym w końcu napisać coś wartościowego, co ludzie będą czytać w dzieciństwie, dorastając i leżąc na łożu śmierci. Tylko tego pragnę, zostawić po sobie jakiś ślad.
Wiecie, normalność jest wybawieniem. Normalność jest lekiem na wszystkie choroby duszy. Wybierając normalność, wybrałabym życie. Wybierając życie w zgodzie z samą sobą, wybieram śmierć.
Chciałabym zamieszkać w dokładnie takim domku jak na zdjęciu. Szkoda, że to marzenie muszę wyrzucić do kosza. Nigdy nie będzie mnie na niego stać, bo nie staram się wystarczająco mocno. A nawet, gdybym się starała, po co mi jednej taki dom? Zgubiłabym się w nim. Umarłabym z samotności, a koty zjadłyby moje ciało.
Sylwester nie daje mi spokoju. Żałuję, że poszłam na strych z panem A. Jedyne, co tam robiliśmy to gadaliśmy, ale i tak wiadomo, jak to wyglądało. Powinnam za karę wbić sobie widelec w serce, żeby móc powoli się wykrwawić. Poczuć strach przed śmiercią, w ciszy odliczać godziny do końca. Będę się smażyć w piekle, dokładnie w piątym kręgu, za acedię.
Właściwie, wszystko mi jedno jak skończę. Świat beze mnie będzie dużo lepszym miejscem. Chociaż tyle mogę zrobić. Ukrócić sobie cierpienia, jednocześnie pozbawiając się szansy na szczęście. Bo widzicie, bywają momenty, w których jestem szczęśliwa. Szczęście nijak się ma do uczucia chronicznej pustki. Szczęście jest jak ogień, pali się przez chwilę, by po chwili zgasnąć. Naprawdę szczęśliwi są ci, którzy znaleźli sposób by ich ogień palił się cały czas. Żeby był ogień, musi być drewno. Szczęśliwi mają go całą piwnicę, ba, cały świat. Potrafią cieszyć się wszystkim. Ja tylko czasem znajduję suchą gałązkę. Z wypalonych gałązek buduję mój most, wiodący na drugą stronę.

środa, 1 stycznia 2014

002.

Mój Boże, jakie wszystko jest dzisiaj dziwne. A wczoraj jeszcze żyło się zupełnie normalnie. Czy aby nocą nie zmieniono mnie w kogoś innego? Bo, prawdę mówiąc, czuję się jakoś inaczej. Ale jeśli nie jestem sobą, to w takim razie kim jestem?


 Chciałabym obudzić się pewnego dnia i stwierdzić, że jestem martwa. Byłabym taka szczęśliwa wiedząc, że mogę się po prostu rozpłynąć, dryfować w nicości do końca świata, zaprzestać tej pierdolonej gonitwy zwanej życiem.Wcale nie czuję się samotna, niekochana czy bezwartościowa. Jasne, zdarzają się takie momenty, ale zwalam to na depresję. Najgorsze jest to że jestem zniewolona. Zamknięta w klatce, w milionie różnych klatek. Śmierć otworzy je wszystkie.
 Ostatnimi czasy rzeczywistość boli mnie bardziej, niż zwykłam znosić. Chyba obniżyła mi się tolerancja na ból psychiczny. Albo nie, po prostu wszystko dookoła zmierza ku upadkowi, a ja nie mogę nic zrobić. Nie mogę znieść cierpienia, które mnie otacza. Od niedawna tak bardzo przejmuję się innymi ludźmi, tak bardzo czuję w sobie ich ból, że nie mogę już tego znieść. Świat wali mi się na głowę, mam wrażenie, że przyglądam się samej sobie gdzieś z boku. Wszystko robię nie tak, ranienie ludzi stało się moim chlebem powszednim. Jakiś czas temu jeszcze ślepo wierzyłam ,że jestem dobrym człowiekiem. Idiotka. Jestem tak okropną egoistką i hipokrytką, że z dnia na dzień po prostu czuję narastające we mnie zło. W lustrze też przestałam widzieć siebie, w swoich oczach widzę zło, które rośnie w siłę. Ba, ja nawet pachnę złem. Jak to możliwe, że ludzie tego nie widzą? Nie rozumiem, dlaczego krzywdzę innych, dlaczego skazuję na cierpienie ludzi, których kocham? Czy taka osoba jak ja w ogóle może kochać? Bo niby czym jest dla mnie miłość?Niczym. Nie wierzę w miłość. Sama już nie wiem w co wierzyć.
 Nie przestrzegam żadnych norm moralnych, bez mrugnięcia okiem łamię 7 przykazań i najgorsze jest to, że nie widzę w tym nic złego. Dlaczego pragnę ludzkiego cierpienia? Kiedy to się stało? Jestem taka okropna dla mojej mamy, zasługuję na śmierć. Nie, nie na śmierć, śmierć byłaby nagrodą, wyzwoleniem. Zasługuję na życie. Życie jest odkupieniem wszystkich moich win, karą za wszystkie moje grzechy, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Gubię się we własnych słowach. Chciałabym być szczęśliwa i chciałabym, żeby wszyscy ludzie, których kocham też byli szczęśliwi. Przecież to tak niewiele.
 Nie wiem czy powinnam to pisać, ale dwa dni temu było u nas pogotowie. Mama zobaczyła krew, dużo krwi i spanikowała. Jak ja w ogóle mogę patrzeć jej w oczy? Dlaczego jej to robię? Moja rodzina i tak nie jest normalna, mój brat i ojciec niszczą ją wystarczająco. Dlaczego zawsze, zawsze muszę dorzucić swoje pięć groszy? Jestem zła, jestem najzwyczajniej w świecie zła. Nie potrafię nad tym panować. Robię coś, nie myśląc o konsekwencjach. Wróć, wiem jakie są konsekwencje, znam każdy skutek moich decyzji, a i tak nie mogę powstrzymać się od ich podejmowania. Przelotne chwile osobistego szczęścia przysłaniają mi z powodzeniem obraz okrucieństwa, którego się dopuszczam. Odliczam dni do momentu,  którym przestanę zakładać maskę, a ludzie zobaczą prawdziwą mnie i spalą mnie na stosie.
 Wiecie, jaki jest największy paradoks? Że mam przyjaciół. Nie rozumiem ich, w końcu jak można trwać przy osobie takiej jak ja? Może oni też nie znają całej prawdy, może umiejętnie ukrywam to, co nie jest przeznaczone dla ich oczu. Nawet nie wiem czy to robię. Czy moje decyzje są na pewno moimi decyzjami?
Zgubiłam się, naprawdę się zgubiłam. W nowy rok wchodzę zagubiona jak jeszcze nigdy. Wczorajszy dzień, mimo, że w moim odczuciu był fajny, dla moich przyjaciół był gwoździem do trumny. Czy tego właśnie chcę? Czy naprawdę pragnę wbijać im nóż w plecy dzień po dniu? Jak mogę zachowywać się tak irracjonalnie. Chyba jestem sadystką. Bawię się dobrze tylko wtedy kiedy krzywdzę innych. Chociaż to źle powiedziane. Lepiej będzie: kiedy bawię się dobrze, czegokolwiek bym nie robiła, zawsze krzywdzę innych. Ranię ich bo jestem zapatrzona w siebie. Po ko kolei pozbywam się wszystkich cnót. Jak widać altruizm poszedł na pierwszy ogień. Upadek moralności. Zerowe zainteresowanie swoją przyszłością. Pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie, gniew, lenistwo, w sensie fizycznym jak i duchowym. Zmierzam donikąd, może już jestem martwa?
Nie odejdę, dopóki nie zarobię wystarczająco dużo pieniędzy, by moja rodzina mogła wieść życie jak w Madrycie. Przynajmniej tyle mogę zrobić.
Rozumiem wszystkie Wasze demony, czy to znaczy, że stałam się jednym z nich?